Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Sol z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 3435.45 kilometrów w tym 107.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 21.06 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 0 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Sol.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2012

Dystans całkowity:213.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:10:20
Średnia prędkość:13.74 km/h
Liczba aktywności:6
Średnio na aktywność:35.50 km i 2h 35m
Więcej statystyk
  • DST 24.00km
  • Czas 01:35
  • VAVG 15.16km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ciężkozbrojny Szczebel

Wtorek, 31 lipca 2012 · dodano: 31.07.2012 | Komentarze 0

Dziś wtorek, a we wtorki kręcę.

Bo nie lubię w poniedziałki, albowiem generalnie fanem poniedziałków ajm not.

Planów szczególnych nie było - ot prosta tu, skręt tam, zjeździk, podjeździk i srutututu – czyli typowe kółeczko po stolicy, z uwzględnieniem atrakcji a la górskich.

Ale jakoś się zgadało z chłopakami z emtb, że trza czasnąć Szczebel.

A w związku z prostym faktem, że Szczebel jest na oko dwadzieścia siedem razy atrakcyjniejszy niż najatrakcyjniejsze kółeczko po stolicy, decyzja podjęła się sama.

Rezultatem decyzji był jakoś dziwnie krótszy dzień pracy. Pomińmy szczegóły – wystarczy jeżeli przyjmiemy, że potrzeby klientów nie były tak nagłe abym musiał kiblować do tradycyjnej 19:00.

A przynajmniej je za takowe uznałem, rano się zobaczy czy słusznie ;)

Oporządziłem jako tako rumaka, który po Zawoi jakoś klekotać zaczął i piskać tyż. W sensie napompowałem koła i podgłośniłem radio, bo ja nie z tych co szejkują łańcuch co trzy dni, albo wiedzą co gdzie piszczy.

I sru.

Po drodze zgarnąłem rowerowego partyzanta (pozdro), dla którego był to pierwszy raz. Na Szczeblu of koz.

Wylądowaliśmy w Górkach, po chwili wylądował adsosn, a po kolejnej (dłuższej, wiadomo płeć piękna, hłe hłe) Kombinat i czajko.

Tu od razu uwidoczniła się lekka różnica w podejściu do sztuki, że tak to ujmę. Podczas gdy ja rozgrzewałem się kręcąc kółka po powierzchniach płaskich, adsosn w ramach rozgrzewki zleciał z pobliskiej ścianki.

Fajne to enduro ;)

Szczebel jak to Szczebel – opisywałem go parę razy, więc nie będę przynudzał – IMO jedna z najlepszych (jeżeli nie najlepsza) miejscówek w okolicach Wwy i tyle. Choć nie ukrywam, że dziś trochę wkurwiał piachem, który przez upały jakby się rozmnożył. Ale fanu generalnie to nie przesłoniło.

Innym fajnym aspektem było to, że ruszyliśmy późno.

A to oznaczało powrót na lampach.

A to oznaczało fan do kwadratu, bo Szczebel po ciemku to znacznie wyższy poziom atrakcji, podbijany jeszcze przez flow, którego w trasie ze wschodu (a tak wracaliśmy) jest więcej.

Słowem było świetnie i tyle.

Zdjęcia są ale beznadziejne, czego przykładem partyzancki atak na szosę.



Więc uprzejmie daruję se. W zamian lepiej posłuchać pana co był w Nevermore, ale już nie jest, więc ma czas żeby pisać kawałki, które mną miotą.



puchaty do roboty, cza to ograć do zlotu ;)




  • DST 38.00km
  • Czas 02:00
  • VAVG 19.00km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Najtrajd

Poniedziałek, 16 lipca 2012 · dodano: 16.07.2012 | Komentarze 0

Nie ukrywam, że ostatni tydzień uczciwie przebimbałem.

Poniekąd przez robotę, która raczyła się spiętrzyć.

Poniekąd przez tumiwisizm, który raczył spiętrzyć się tyż.

Ale spiętrzenia minęły, a mnie się zakciało, więc pojechałem.

Nietypowo, bo kręcę w parzyste i weekendy, a nie jakieś - za przeproszeniem - poniedziałki.

Ale kcica to kcica, nie na darmo już starożytni mówili, że jeżeli kcicę zwalczyć kcesz, azaliż ulec musisz jej.

Z mądrością eonów nie ma co polemizować, więc uległem, wsiadłem i pojechałem.

Ino dopiąłem do kasku lampę, bo tak długo opierałem się kcicy, że pora nocna nastała.

Porę nocną lubię, a najbardziej lubię ją w jakimś lesie czy czymś.

Obrałem więc kurs na Bielana - tradycyjnym skrótem przez Moczydło i Bema.

Nie ma co się rozpisywać, pojechałem, było fajnie i tyle - nie licząc psiego gówna, w które wdepnąłem centralnie blokiem i centralnie wcisnąłem w pedał. Jeszcze mnie trzęsie od kurwicy, której w owym momencie doznałem ... wrrr.

Poza tym spróbowałem najtrajda nagrać, ale wyszło kijowo - bardziej jak cienkie (wybitnie) popłuczyny po BlairWitch niż relacja z tripa.

Ale czego się w sumie spodziewać po komórce, w dodatku wciśniętej w pasek plecaka. Ma dzwonić a nie kręcić, nie?

&feature=youtu.be

I tyle.




  • DST 22.00km
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zawoja day three - czyli chill out

Sobota, 7 lipca 2012 · dodano: 11.07.2012 | Komentarze 0

Po dwóch dniach kręcenia moje nogi oświadczyły, że mają mnie dość. Trochę jednak ponegocjowaliśmy i w końcu ustaliliśmy, że jeszcze trochę powspółpracujemy – ale trasa ma być lajtowa i powodować banana na twarzy.

To oznaczało, że wysmykam się z planów Uxa, bobiika i ekipy zlotowej, które obejmowały ponowny atak na Policę, tyle że w normalnych już warunkach (jeżeli normalnymi można nazwać plus 35) i wersji rozszerzonej, bo obejmującej jakieś szlaki na wschód od Hali Krupowej.

To oznaczało również, że ciężar atrakcji przyjmują dzisiaj zjazdy. A ponieważ najbliższa fajna pod tym względem miejscówka to Klekociny, udałem się właśnie tam.

Po drodze przez Wełczę zajrzałem do schroniska, gdzie zainstalowała się ekipa forumrowerowe.org, ale znalazłem tylko jakieś dwa rowery i górę puszek po piwie. Człowieków niet.

Pociąłem dalej, bo czekało mnie parę km pod górę, a tego typu atrakcje wolę mieć szybko za sobą.

O dziwo szło całkiem nieźle. Podjechałem wszystko może nie w ekspresowym tempie, ale tylko z jednym przystankiem.

Na przełęczy - czyli tu:



najpierw odwiedziłem stację PTTK, gdzie wpierniczyłem drugie śniadanie. Potem trochę pod górę z powrotem na przełęcz i jakieś 300 m zielonym w kierunku Magurki.

Tu zacząłem pierwszą część zjazdu – trudniejszą bo stromą, szybką i idącą jakby grzbietem garbu.

Potem już piec z przełęczy, najpierw szeroką szutrówką, niżej przechodzącą w kamienistą drogę aż do asfaltu w Wełczy, a stamtąd lajcikiem do Zawoi.

Na szutrze czułem się mniej komfortowo – głównie przez wizję wyjeżdżającego tyłu na serpentynie, tudzież kilograma kamyczków wbijających się wiadomogdzie. Wolę jednak wolniej i technicznie niż szybko, prosto i bez sensu – głównie przez ryzyko zwizualizowane poniżej.



Wieczorem odbyliśmy ponowny kurs do Wełczy w celach socjalnych, czyli obalenia browaru i wymiany tekstów ze zlotowiczami. Przy okazji nie wzięliśmy lamp przez co powrót nabrał zupełnie nowego wymiaru.

Jakiego? No takiego w kształcie 45-50 km/h po ciemku. Sami sobie wyobraźcie ;)




  • DST 49.00km
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zawoja day two - czyli OJP

Piątek, 6 lipca 2012 · dodano: 10.07.2012 | Komentarze 2

Nie będę odkrywczy twierdząc, że ojapierdole (w skrócie OJP) jest stanem ducha, w którym do głosu dochodzą emocje.

Tło emocji, a w konsekwencji one same może być różne - wesołe, smutne, przyjacielskie, wrogie, whatever. Spektrum jest tak szerokie, że trudno się bawić w dokładną wyliczankę. Lepiej operować przykładami i sięgając po pierwsze z brzegu wskazać, że do OJP może prowadzić strata bramki, rozlanie piwa czy zmęczenie w siodle długiego podjazdu.

Albo wyprawa w góry w ZDECYDOWANIE złym momencie.

Ale nie uprzedzajmy faktów.

Dzień drugi istotnie upłynął pod znakiem OJP, w kilku odsłonach.

Pierwsze OJP zaczęło się w zasadzie dzień wcześniej, gdy koiliśmy skołatane serca, tudzież obolałe nogi i dupska w pobliskiej knajpie. Szef tejże okazał się sam być dotkniętym cyklozą, którą przy okazji przekazał potomkom. Zamieniliśmy parę słów o tym gdzie byliśmy, jak było i w ogóle, po czym szef uznał, że niepotrzebnie tłukliśmy dupska po kamieniach i że są tu fajniejsze trasy. Np. taka prawdziwa xc z Bikemaratonu. Po czym zawołał potomków, z których starszy zadeklarował się, że nas oprowadzi. Przy okazji skromnie wspomniał – zapytany o osiągnięcia przez naszego special (a raczej specific) guest – że dużych nie ma, może tam jakiegoś miszcza Małopolski w MTB, jakiegoś wice w czymś, jakieś piąte miejsce gdzieś. A w ogóle to trasa jest krótka i idzie ją zrobić w 50 minut.

Na takie dictum nie pozostało nic innego jak się napić. I chyba też pomodlić, czego jednak nie uczyniłem, wybrawszy jeszcze jeden browar.

No cóż. Rano OJP oczywiście przyszło i to w niezłym tempie.

Trasa istotnie była krótka, bo coś z 20 km. Istotnie była łatwa, bo asfaltami i szutrami.

Ale kuffa tak dawała w dupę, że myślałem że zejdę, uprzednio się powtórzywszy [….] z Lublina (kopirajt and cenzura by Cze). Dawała w sposób niezbyt wyrafinowany, bo tempem i kilkukilometrowymi podjazdami. Oczywiście młody nawet się nie spocił i ile razy dobijaliśmy do niego na młynku coś tam stukał w komórce, pytając czy już. No to my twardo, że już i kuffa od nowa. Technicznie zrobiło się tylko na ostatnim podjeździe, bardzo stromym i kamiennym. Szybko uśliznęło mi dupę, a że nie było jak ruszyć, z w miarę czystym sumieniem przetruchtałem najgorszą sekcję z rumakiem pod pachą.

Łącznie zmieściliśmy się w niewiele ponad godzinie. Może i nieźle (jak na górali mazowieckich), ale taki zapierdziel o poranku to ja wolę w kopalni, wobec czego szczerze zamierzałem się odąć na resztę dnia. Ale mi przeszło na zjeździe z powrotem, bo fajny był ;) BTW, bobiik zaliczył tam drugiego OJPa, kładąc się elegancko na asfalt, gnąc hak przerzutki i przydając tejże parę gustownych rysek.

Po powrocie Ux z bobiikiem zajęli się grzebaniem w rowerach. A ja zająłem się grzebaniem w uchu i palcem po mapie. Z tego grzebania wynikło, że drugą część dnia spędzamy na paśmie Policy, przy czym – po doświadczeniach poranka – serdecznie pierdolimy podjazdy i ładujemy się na górę wyciągiem.

Tak też uczyniliśmy lądując na Mosornym Groniu i planując dotrzeć stamtąd na Policę, a za nią zielonym szlakiem na sam dół do Zawoi, praktycznie pod noclegownię. Żyć nie umierać.

Gdyby nie OJP.

Pierwszy, malutki, wynikł ze ścisłego trzymania się mapy. Z Mosornego na Cyl Hali Śmietanowej (skąd zaczyna się czerwony na Policę) prowadzi szlak żółto-niebieski. Na mapie wygląda prosto jak w mordę strzelił. W realu zakręcił w którymś momencie w lewo i zaczął prowadzić wąskim singlem do góry, tak stromo, że rower najwygodniej było wnosić na plecach, w czym ochoczo pomagały chmary much, gzów czy innego szitu.

Po jakimś kilometrze włażenia po schodach (wrażenia były podobne) osiągnęliśmy Cyl i ruszyliśmy na Policę. Trasa super, tyle że na rowerach zrobiliśmy może z 300 m, bo pojawił się OJP dnia.

OJPem dnia była burza, ale nie taka zwykła popierdółka, tylko autentyczna nawałnica z wichrem, siekącym deszczem, który szybko przeszedł w grad wielkości orzechów włoskich. Do tego walące pioruny, po 50-100 m od nas i szlak, który w 5 minut zmienił się w rwącą rzekę.

OJP! OJP! OJP! OJJJJPPP! powtarzałem w myślach stojąc pod drzewem. I to było mocno przestraszone OJP, bo zaczynałem mieć szczere wątpliwości czy wrócimy w jednym kawałku.

A ponieważ burza nie dawała się wziąć na przeczekanie, w dodatku zaczęliśmy mocno marznąć, trza było działać. Dużo opcji nie mieliśmy, w zasadzie jedną pod nazwą SCHRONISKO, które ponoć było gdzieś niedaleko. Dla jasności – zerknięcie na mapę nic by nie dało, bo mapa zmieniła stan na poszarpano-płynny, a w plecaku zrobiło mi się akwarium. Na szczęście wcześniej spotkaliśmy dwie turystki, które coś wspominały że coś tam jest za Policą.

No to ruszyliśmy, najpierw potokiem (w sensie byłym szlakiem) pod górę na szczyt Policy. Tam - modląc się żeby nas nie przysmażyło - jak najszybciej przez szczyt do drogi w dół. Nie było to łatwe w wodzie po kolana, zimnej jak w zimie. Musiałem stawać co parę minut na kamieniach czy ściółce i czekać aż do stóp wróci krążenie. Bolało, ale w sumie nic dziwnego – gradu napadało po kostki.

Za Policą jest łysy fragment, gdzie szlak odbija na Halę Krupową i tamtejsze schronisko. Tam tak waliło piorunami, że staliśmy dobrych parę minut w drzewach nie mając ochoty (czytaj odwagi) się ruszyć. Ale w końcu się przemogliśmy i bijąc rekordy w biegach z rowerem pod pachą pogoniliśmy czerwonym - wreszcie w dół.

I nagle jakby zrobiło się cieplej. Przestało też walić w łeb, bo ustał grad.

I co parę minut robiło się jakby przyjemniej – w sensie jeszcze cieplej, mimo deszczu i rzeki dalej płynącej w miejscu szlaku. I grzmoty wreszcie zaczęły oddalać się od błyskawic.

OJP – rzekłem z ulgą. OJP, OJP, OJP, ale akcja.

A jeszcze parę minut później szlak oddzielił się od rzeczki i można było kręcić. Kolejnych parę minut później minąłem zjazd na zielony szlak, po czym dogoniłem Uxa i dobiliśmy do schroniska.

Gdzie już czekał bobiik, zawinięty w kocyk i siorbiący herbatkę.

I miłe powitanie, cytuję „Nie dam panu koca, bo jest pan brudny, mokry i wody mi pan naniósł.”

I drugie, cytuję „Nie ma żurku, ogórkowa jest. W ogóle nie ma? Jest, ale cza zrobić.”

Nawet mnie to nie ruszyło, raczej rozbroiło ;) W każdym razie po żurku, cały czas trzęsąc tyłkami (z zimna) ruszyliśmy w dół niebieskim do Skawicy.

Genialna ścieżka, nawet całkiem przejezdna, mimo błota i kolejnej rzeki zamiast szlaku. Generalnie im niżej tym lepiej, technicznie i mokro, ale jakoś tak na luzie podeszliśmy, że samo się zjechało i tyle.

A ze Skawicy na osłodę dostaliśmy parę kilometrów zjazdu asfaltem. Cool, tak cool, że szybko zapomniałem o OJPie ;)

Strat w ludziach nie było. Strat majątkowych w sumie też, poza telefonem Uxa, który jak się okazało nie umiał pływać, mapą i innymi papierowymi pierdółkami, którym również zabrakło tej cennej umiejętności.

Trochę też zyskaliśmy - przeżyć i doświadczenia. I to ostatnie mówi, że w góry ZAWSZE zabiera się przynajmniej wiatrówkę, nawet jak jest 34 na plusie.

I tyle.

Fot parę:

OJP panocku, oni tu zjeżdżajo a przecie ni mo zimy



OJP, ładnie



Przerwa na niebieskim do Skawicy. OJP jeszcze mi sie ręce częso.




  • DST 36.00km
  • Czas 04:00
  • VAVG 9.00km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zawoja day one - czyli okurdejakfajnie

Czwartek, 5 lipca 2012 · dodano: 09.07.2012 | Komentarze 1

AHAHHHAAHAHAHHAAAHHHAAH

Nie - to nie śmiejący się koń. I Angela Gossow tyż nie.

To śpiewająca dusza ma, która wraz z ciałem, rowerem i wesołą ekipą zawitała do Zawoi i powitała w ten sposób jedyny słuszny widok za oknem.

Czyli góry.

Przepraszam - zapomniałem o szczypcie dramatyzmu - WRESZCIE WPISSDU PO MIESIĄCACH KRĘCENIA PO CHODNIKACH, PIACHU I JAKICHŚ WPISSDU NAMIASTKACH OSRANYCH PRZEZ PSY I INNE SSAKI - prawdziwe tru góry, z tru singlami i tru robotą do wykonania.

Yessss.

Pretekst oficjalny to zlot niejakiego forumrowerowe.org. Pretekst mniej oficjalny, ale porażający oczywistością oczywistości swej, to czysta chęć wyżycia się w porządnym terenie, upieprzenia tru błotem, wytrzęsienia dupy na tru korzeniach/kamieniach, tudzież pobicia rekordów prędkości.

I tyle, żadna filozofia, zwykłe MTB, wszyscy wiedzą ocb (no może nie wszyscy, ale na razie litościwie przemilczę).

Na dzień pierwszy ustawiliśmy celownik na pasmo Jałowca, planując pętlę Wełcza-przełęcz Klekociny-Beskidek-Czerniawa Sucha-Jałowiec-Opaczne-Kiczora-gdzieś jeszcze.

No i było masakrycznie fajnie. Masakrycznie, bo z jednej strony kilkukilometrowe podjazdy potrafiły zmasakrować płuco i nóżkę, zwłaszcza że pogodzie coś odbiło i postanowiła nas ugotować, ale z drugiej nie było aż TAK źle, a stara prawda mówi, że po podjeździe zazwyczaj jest zjazd ;).

No i był - i to niejeden.

Poetycko nie ma tego co ujmować, bo akurat te góry i te szlaki są wymagające dla sztywniaczków XC oraz techniki. Dlatego frajdę trzeba widzieć nie tyle w prostym (prostackim?) odkręcaniu gazu, ale w tym że się jakby nie patrzeć na dość chujowym sprzęcie pruje po rumoszu i się daje radę - chociaż plomby fruwają aż miło. Azaliż radę dawaliśmy, i to bez większych strat w sprzęcie i ludziach.

A radę się dawać chciało i to coraz więcej i więcej, bo pasmo Jałowca jest super. Taka pigułeczka wszystkomająca co w MTB ważne.

Podjazdy? Proszsz bardzo - i parokilometrowe łagodne i strome w chuj, a przy tym tak usypane syfem, że niepodjezdne, jak również hybrydy łączące stromiznę i dystans (Jałowiec). O asfaltach nie wspominam, bo to, well, asfalty - mamy ich dużo w Warszawie ;)

Zjady. Nosz fpissdu, jakie tylko chcesz. Szuter, korzenie, rumosz, rynny, tudzież wyglancowane przez zwózkę leśne drogi. Po prostu wszystko. Asfalty tyż, ale nie wspominam, bo jw.

Na takim czymś nie ma wyboru - zostaje tylko upajanie się mtbowaniem, oczywiście w przerwach między wypluwaniem płuc na podjazdach.

Ekstra i tyle.

Najmilej wspominam zjazd z Kiczory. Długi, przechodzący w rynnę, w której dawał po łapach rumoszem, a w końcowej fazie zmieniający się w tak masakryczną kombinację telewizorów, że nie było opcji i cza było podprowadzić. No ale cóż, obiecałem żonie, że TYM RAZEM się nie połamię, więc sumienie mam czyste jak wczorajsza skarpeta.

Ale jeszcze tu wrócę i zrobię cię ty fiucie ;)

Fot parę:

Snejka co go złapaliśmy, a to nie był snejk.



Uxa i bobiika co zgodnie paczą i myślą. Pewnie coś w stylu "o yapierdole stromo" czy inne eufemizmy.



Mię co jeszcze dycham po podyeździe.



Podjazdu masakratora na Jałowiec. W tle zjazd z Czerniawy - też masakrator, ale dla odmiany pozytywny.



No i roweru Uxa, któremu coś odpadło. Znaczy, że fajna trasa była, hehe.



CDN




  • DST 44.00km
  • Czas 02:45
  • VAVG 16.00km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wujnia z niewielką domieszką grzybni

Wtorek, 3 lipca 2012 · dodano: 03.07.2012 | Komentarze 3

Ostatnia przebieżka przed wypadem do Zawoi miała być z grubsza powtórką tego co ostatnio - tyle że w wymiarze mini, bo obejmującym Moczydło, Bema, Bielana i efffętualnie kopiec PW.

Ale Uk, który już może napędzać koła swe, uparł się że kce na Kazoorę.

Uparł się na Moczydle BTW, czyli w odległości dość dalekiej od Ursynowa. Przy okazji uparł się też mocno.

Nie walczyłem więc z tym uparciem, bo mi się nie kciało. Ruszyliśmy i tyle.

Po czym po jakichś 200 m piznął mi z tyłu Foss.

Nic to, pomyślałem, ponoć się sam uszczelnia, dopompuję i będzie git.

Wcisnąłem pompkę i dmuchnąłem dwa razy, po czym pompka została mi w ręce razem z zaworem.

Foss sross i co za wujnia rzekłem se, rozpoczynając wypych w kierunku domu. Ale Uk podjechał i mię oświecił, że niedaleko jest przecież nowy Erbajk i MOŻE jeszcze jest czynny.

Faktycznie był, kupiłem zwykłą Kendę, zmieniłem i zrobiło się git. Resztki Fossa kopnąłem w dupę i umieściłem w pobliskim koszu, gdzie jak od dzisiaj uważam jest miejsce docelowe tegoż produktu.

Przy okazji wydarzyła się wujnia nr 2, która polegała na tym iż serwisant poproszony przez Uka o poluzowanie zapieczonego pedała odparł, że ma to w dupie. No cóż, przynajmniej był szczery.

Niezrażeni wujniami ruszyliśmy dalej prosto w wujnię nr 3, która miała postać nieba, które uczyniło się granatowe i błyskać jęło. I to akurat nad kopą Cwela, przepraszam Cwila, do której ochoczo zmierzaliśmy.

Przestaliśmy więc zmierzać chroniąc się pod wiaduktem przy GalMoku. Po czym po jakichś 5 minutach Uk stwierdził, że się przejaśnia i że trza ruszać. Więc ruszyliśmy. No i mniej więcej wtedy zaczęło mocniej padać.

Nie zraziło mię to, bo to przyjemna odmiana po wcześniejszym piecu była. Poza tym szybko przestało.

Kopę Cwila zaliczyliśmy na raz. Nie ukrywajmy - jest nudna jak wykład z teorii lotu muszek owocówek. Udaliśmy się więc na rzeczoną Kazoorę.

Na tejże wydarzyła się wujnia nr 4 - w postaci nawierzchni. Nawierzchni, która mazią się stała i to jakąś taką perfidną, co rowerom tańczyć każe, na boki kładzie je, zalepia dokumentnie napęd, tudzież hample.

I nie to że błoto, jakiś półpłynny piach był to, który chrupał w łańcuchu aż się echo ulicami niosło. Prawdziwa wujnia z grzybnią.

Zamiast więc zażywać zabawy podjazdowo-zjazdowej udaliśmy się na quest for myjnia.

Odbywszy questa wróciliśmy grzecznie zuruck.

Przez te wszystkie wujnie nie popaczałem ile wyszło. A że mi się nie chce teraz paczeć, to nie wpiszę i wuj.

Wolę posłuchać riff-miszczów:



Dobranoc.